relacje z wypraw              galeria              o mnie              ciekawostki
informacja o krajach:

Argentyna
Chile
zobacz trasę przejazdu:

trasa
zobacz komplet zdjęć:

zdjęcia
film z sandboardingu:

Valle de la Muerte
wersja do druku:

Argentyna.pdf

Plaza Argentina – Campo Pollaco 1 – Punta de Vacas
– Penitentes – Puente del Inca – Mendoza


Pierwszy dzień pobytu w base campie przeznaczamy na formalności i odpoczynek. Najpierw meldujemy się u rangersów, którzy weryfikują nasze permity i dają nam kolejne worki - tym razem na nasze własne kupy, jeżeli takowe będziemy robić w wysokich obozach, w których to nie ma toalet. Następnie udajemy się do przesympatycznego obozowego lekarza, który bada nam tętno, ciśnienie i saturację, czyli stopień nasycenia hemoglobiny tlenem. U zdrowego człowieka powinien być on wyższy niż 95%. W base campie ludzie mieli saturację w granicach 86-96%, tymczasem mój pomiar pokazał 75%!!! Co ciekawe czułem się całkiem dobrze, jedyne co mi dolegało to brak apetytu. penitenty Żeby nie zmarnować całego dnia i świetnej pogody, która się zrobiła a zarazem podnieść naszą aklimatyzację, po południu idziemy w kierunku obozu pierwszego, zrobić sobie zdjęcia z penitentami. To fantastyczne formacje śnieżno-lodowe, które potrafią dochodzić do kilku metrów wysokości. Pierwszy raz widzę coś takiego, toteż nie żałuję pamięci w mojej cyfrze...
Wieczorem w Plaza Argentina spotykamy pierwszych Polaków, których jak się okaże później będzie w rejonie Aconcaguy cała masa. Nieoczekiwanie na obóz spada tragiczna wiadomość o tym, że schodząc ze szczytu zginął młody Polak, a prawdopodobną przyczyną śmierci był obrzęk płuc, bądź mózgu. Ta straszna wiadomość uzmysławia nam jak niebezpieczną górą jest najwyższy szczyt Ameryki Południowej.
Ja tymczasem zaliczam badanie u lekarza i znów ten sam wynik - 75%. Lekarz dodatkowo osłuchuje mi płuca, ale wszystko jest w porządku. Na kolejne badania mam się zgłosić rano. Aconcagua Poranek wita nas znów piękną pogodą, słońce pali niemiłosiernie, przydaje się zatem krem z filtrem UV 66. Wizyta u lekarza nie przynosi nic nowego, na szczęście dostaję pozwolenie na wyjście do obozu pierwszego. Funkcja obozowego doktora jest niezwykle ważna - to on wydaje zgodę na wyjścia w wyżej położone obozy. Niedostosowanie się do jego zaleceń automatycznie przekreśla ewentualną akcję ratunkową w przypadku jakiś kłopotów u góry.
Pakujemy zatem nasze plecaki jedzeniem i gazem, które wyniesiemy do góry i ruszamy. Początkowo idzie mi się całkiem dobrze, ale mniej więcej w 2/3 drogi dopada mnie kryzys. Wysokość oraz stromy, sypki żleb wyciskają ze mnie resztki sił. Do tego wszystkiego dochodzi bardzo silny ból głowy. Mam ochotę zawrócić i to zaledwie jakieś 300 m przed obozem. Chłopaki mijając mnie mobilizują mnie dobrym słowem i powoli z wielkim trudem wchodzę do Polacos Campo 1 (5000 mnpm). Mam kompletnie dość gór i tej cholernej Anki. Nigdy wcześniej nie miałem takich problemów i to na dużo większych wysokościach... Z ulgą pakuję jedzenie i gaz do wora, wypijam chyba z litr wody i odpocząwszy chwil parę schodzę w dół. Polacos Campo 1 Na dole, wieczorem znów wizyta u lekarza i znów beznadziejne wyniki, co ciekawe saturacja spada mi do 74%. Jutro mamy się przenosić do pierwszego obozu a tu taki kanał. Doktor zaczyna powoli odradzać mi pchanie się do góry, a na kolejny dzień zaleca mi odpoczynek w base campie i uzupełnianie płynów wskazując odwodnienie jako jedną z przyczyn braku aklimatyzacji. Dogaduję się zatem z poznaną grupą Ślązaków, że kolejną noc będę spał u nich w namiocie. Mają extra wolny namiot, po tym jak ich kolegę z kłopotami zdrowotnymi zwiózł w dół helikopter. I tak robię, nazajutrz rano żegnam się z chłopakami mając nadzieję, że dołączę do nich za 2 dni i przenoszę się do "gościnnego" namiotu.
Cały dzień nudzę się niemiłosiernie bo moi nowi gospodarze poszli do jedynki z rzeczami. Zgodnie z zaleceniami piję ile tylko mogę, przez cały dzień udaje mi się wlać w siebie 3 litry płynów. Kolejna wizyta u lekarza nie wnosi jednak nic nowego, tak że rano podejmę ostateczną decyzję co dalej.
Tego dnia udaje mi się zamienić kilka słów z Leszkiem Cichym, który wraz z grupą Polaków rekreacyjnie wchodzi na Aconcague, oraz z grupą Serbów, którzy zeszli ze szczytu. Ci ostatni przebijali się przez metrowe zaspy na szczyt. Wyglądają jak zdjęci z krzyża, ale są bardzo szczęśliwi... Aconcagua W nocy nie mogę spać, organizm jakoś nie bardzo chce wchłonąć nadmiar płynów, którym go uraczyłem. Rano, niewyspany czuję, że mam spuchniętą twarz i dłonie. Z niewesołą miną idę do lekarza jak do starego znajomego. Oczywiście wyniki mam za przeproszeniem do dupy, zresztą sam wygląd mówi wiele o mojej kondycji zdrowotnej. Tak, więc klamka zapadła schodzę w dół, dalsza zabawa w ciuciubabkę nie ma sensu. Szlag by to trafil - pierwszy raz dałem ciała na całego...
Wściekły na siebie i na cały świat pakuję plecak, żegnam się z moimi nowymi znajomymi i przez nich przekazuję wiadomość chłopakom, którzy tego dnia mają przenosić część rzeczy do dwójki. Powoli zaczynam schodzić w dół tą samą droga, którą wchodziłem tydzień wcześniej. Śpię kolejno w Casa de Piedra i Pampa de Lenas, pod gołym niebem rzecz jasna bo namioty wzięli chłopaki. Wspaniale jest zasypiać pod przepięknie ugwieżdżonym niebem południowym. W drodze do Pampa de Lenas spotykam chłopaka, którego kilka dni wcześniej zwiózł helikopter. Twierdzi że czuje się już doskonale i goni swoich przyjaciół, pewnie nigdy się nie dowiem jak mu dalej poszło...
W Pampa de Lenas oddaję mój służbowy worek na śmieci i pokonuję ostatnie kilometry do Punta de Vacas. Jestem słaby, niewiele jadłem przez te ostatnie kilka dni, twarz mam lekko jeszcze opuchniętą oraz spaloną słońcem i wiatrem, popękane wargi do krwi, dłonie w bąblach od poparzeń słonecznych, brudny, nieogolony - jednym słowem koszmar. dolina Pierwsze kroki po wyjściu z doliny kieruję do baru gdzie zamawiam zimne piwo i obiad. Jakże wspaniale smakuje lokalny quilmes - pierwsze piwo od przeszło tygodnia. Tego smaku nie da się z niczym porównać!!! Po obiedzie wsiadam w busa i jadę kilka kilometrów do Penitentes, gdzie postanawiam zaczekać na moją ekipę. Za nocleg ze śniadaniem w niespecjalnym hostelu zmuszony jestem zapłacić 12 USD.
Pierwsze co robię to doprowadzam się z grubsza do stanu używalności czyli prysznic, golenie i pranie. Dopiero po tych zabiegach idę na małą przechadzkę po okolicy, w której oprócz nieczynnych hoteli, wyciągu krzesełkowego na pobliskie wzgórze, stacji benzynowej i knajpy nie ma nic więcej. To skromny ośrodek narciarski, który tętni życiem tylko w zimie. Tego dnia kładę się dość wcześnie do łóżka i zasypiam kamiennym snem. Rano niestety opuchlizna wciąż się utrzymuje, aczkolwiek jest już mniejsza. Czyli generalnie wracam do zdrowia, zaczyna mi też w końcu dopisywać apetyt. Po południu jadę do oddalonego o 6 km Puente del Inca, osady położonej u wrót doliny Horcones czyli głównego szlaku na Aconcague. Jest tu jeden sklep, knajpa, oraz masa budek z typowym shit for turist. Bezpośrednio przy stacji nieczynnej kolejki wąskotorowej znajduje się olbrzymi most skalny z kolorowymi naciekami. Niestety nie sposób się do niego dostać bo całość jest poddana renowacji bądź konserwacji. Odpuszczam sobie więc tą atrakcję i idę do doliny Horcones rzucić ostatni raz okiem na Aconcague. Pokonanie 3km trasy zajmuje mi jakieś pół godziny, ale rzecz jasna warto bo Anka prezentuje się naprawdę ładnie. Niestety czas mnie goni, muszę zdążyć na autobus, którym wracam z powrotem do Penitentes. ptak Rano stwierdzam, że dłużej nie wysiedzę w tej dziurze i postanawiam wracać pierwszym busem do Mendozy. Wysyłam chłopakom SMS co, gdzie i jak, mając nadzieję, że pierwsze co zrobią po zejściu z gór to włączą komórki, i w samo południe opuszczam Penitentes. Po 4 godzinach bez żadnych przygód jestem w Mendozie, gdzie najpierw udaję się na szybki posiłek, a następnie do hotelu po odbiór mojego depozytu. Tu z przykrością odkrywam, że skradziono mi mojego playera mp3. W sumie bez sensu, że w ogóle go zostawiłem, ale wiadomo, ograniczaliśmy górski ekwipunek do minimum. No cóż szkoda...
Zanim wyruszam w poszukiwaniu wolnego hostelu, zrzucam ciepłe ciuchy i z ulgą wskakuję w letnie rzeczy i klapki. Niestety to środek sezonu letniego, tak że dopiero w piątym miejscu znajduję coś wolnego. Hostel Independencia (28 pesos), w którym się zatrzymuję znajduje się w samym centrum miasta, ma dostęp do darmowego netu, kuchnię... i stół do tenisa stołowego. Tak że czekając na chłopaków nie będę się nudził i rzeczywiście przez te 2 dni szwędam się po mieście, gram w ping-ponga, oraz surfuje po necie. Zawieram też kilka znajomości m.in. z Japończykiem, Chilijczykiem i Francuzką, z którymi co jakiś czas popijam piwo, bądź wino i miło gawędzę. Trzeciego dnia odzywają się chłopaki, ustalamy że do Mendozy pod wieczór przyjedzie Krzysiek pomóc mi zabrać cały depozyt a z resztą spotkamy się w Puente del Inca jadąc do Chile. Puente del Inca Odbieram więc Krzycha na dworcu autobusowym i razem idziemy do Independencii. Po drodze Krzysiek zdaje mi relację górską. Okazuje się, że na szczyt wszedł on i Michał - tak że chłopaki gratulacje. Sukces acz częściowy niemniej jest, tak że pełen "szacun" i jeszcze raz słowa uznania...
Odbieramy resztę rzeczy z hotelowego depozytu stwierdzając zaginięcie drobnych monet, które były w plecakach. Na szczęście nie było tego wiele więc strata żadna, radzę jednak omijać Hotel Zamara szerokim łukiem. Wieczorem idziemy na potężną kolację, piwo i lody. Z tymi lodami to też ciekawa historia. W Argentynie i Chile na każdym kroku są olbrzymie lodziarnie (helados), w których sprzedawanych jest około 30-40 przeróżnych smaków. Niestety nie znając hiszpańskiego człowiek nie jest w stanie wybrać sobie takich rodzajów jakie by chciał, gdyż lody są opisane, a zbiorniki z których się nakłada gałki zamknięte pokrywami. Tak że albo zamawia się jakieś z grubsza znajome nazwy albo wybiera się jak na loterii.
Rankiem pakujemy się i taksówką (6 pesos) jedziemy na dworzec autobusowy, skąd mikrobusem odjeżdżamy do Santiago de Chile (60 pesos), po drodze zabierając resztę ekipy z Puente del Inca.
strona 1 | 2 | 3 | 4 | 5 | 6 | 7
2001 © dyszkin
design by dyszkin