relacje z wypraw              galeria              o mnie              ciekawostki
informacja o krajach:

Tajlandia
Kambodża
Wietnam
Laos
zobacz trasę przejazdu:

trasa
komplet zdjęć z Indochin:

zdjęcia
wersja do druku:

Indochiny.pdf
pogoda w Bangkoku

Czas trwania naszej wyprawy: 17 sierpnia – 17 września 2005

Uczestniczyły 3 osoby: Bartek, Krzysiek i ja.



Katowice – Warszawa – Moskwa – Bangkok – Siem Reap


Indochiny od dawien dawna mnie intrygowały. Z pewnością wpływ na to miała burzliwa historia tego regionu, jak i świetne filmy: Łowca jeleni, Czas apokalipsy, Pluton czy Good morning Vietnam. Ja jednak chciałem na własne oczy zobaczyć jak tam naprawdę jest, co się zmieniło od czasu wojny, jak tubylcy będą nas postrzegać, no i na ile wspomniane wyżej filmy oddawały klimat zarówno tego miejsca jak i tamtych czasów.
Za nim jednak doszło do wyjazdu, trzeba było się do niego odpowiednio przygotować. W związku z tym kupiliśmy oryginalne przewodniki Lonely Planet: Vietnam, Laos, Cambodia, oraz polskie tłumaczenie LP Azja Południowo-Wschodnia. W Czeskim Cieszynie na polską receptę wykupiliśmy lek na malarię Lariam (o 1/3 tańszy niż w Polsce), oraz zabookowaliśmy bilety w Aerofłocie do Bangkoku (2400 zł). Przez przypadek na necie spiknąłem się z Izą i Szymonem, którzy jak się okazało wybierali się na podobną wyprawę do naszej i dzięki ich pomocy dostaliśmy wizy wietnamską, tajską i laoską. Iza - wielkie podziękowania za ich załatwienie. I tak oto 16 września późnym wieczorem ruszyliśmy do Warszawy, do naszej przyjaciółki Joasi, u której zagościliśmy na jeden dzień. Z racji tego, że wylot z Warszawy do Moskwy mieliśmy po południu, postanowiliśmy odwiedzić Muzeum Powstania Warszawskiego. Jak się okazało był to dobry wybór, muzeum naprawdę świetne i robi wrażenie. Bangkok Lot do Moskwy rejsowym Beingiem trwał niecałe 2 godziny. Na lotnisku Szeremietiewo musieliśmy spędzić 3 godziny czekając na nocny samolot do Bangkoku. Aby zabić nudę poszliśmy na piwo do jednej z licznych i bynajmniej nie tanich restauracji. W końcu nasz lot, przechodzimy standardową odprawę i pierwszy raz w życiu wsiadamy do rosyjskiej maszyny Iła-96. Samolot w środku wygląda strasznie topornie i bardziej przypomina autobus niż statek powietrzny. Pomimo, że to rejs międzykontynentalny w samolocie nie ma żadnych telewizorów, ani możliwości posłuchania jakiejkolwiek muzyki. Może to nawet i lepiej, gdyż 9-cio godzinny lot w zasadzie w większości przesypiamy.
W końcu jesteśmy, po sprawdzeniu naszych paszportów i wiz, odbieramy bagaże, wymieniamy dolary na baty (1 USD = 40 B) i w okienku wykupujemy lotniskową taksówkę do turystycznej dzielnicy Khao San (350 B). Wychodząc z klimatyzowanego lotniska do taksówki doznajemy lekkiego szoku termicznego. Jakby ktoś oblepił nas mokrą, gorącą gąbką. Upał i skrajna wilgotność, wręcz niewyobrażalna dla kogoś spod naszej szerokości geograficznej. W ciągu 2 minut, które upłynęły od momentu wyjścia z lotniska i wejścia do taksówki jesteśmy cali zlani potem, który jak się okaże będzie naszym nieodłącznym towarzyszem przez prawie cały wyjazd. Bangkok Lotnisko w Bangkoku oddalone jest od centrum miasta o jakieś 15 km. Prowadzi z niego nowoczesna, płatna autostrada w całości zbudowana na wysokich filarach, pod którymi poprowadzono ruch lokalny. Warto dodać, że w Tajlandii obowiązuje ruch lewostronny, tak jak np. w Wielkiej Brytanii. My tymczasem wysiadamy na Khao San i bierzemy pierwszy lepszy hotel w cenie 250 B za trzyosobowy pokój. Wyprysznicowani i ubrani w minimalną ilość ubrań, wychodzimy na miasto. Najpierw posilamy się w jednej z licznych knajpek na Khao San, a później odwiedzamy klika biur turystycznych i w końcu kupujemy najtańszy przejazd do Siem Reap w Kambodży za 450 B od osoby. Całe to łażenie, a przede wszystkim nieznośny upał męczy nas okrutnie do tego stopnia, że wracamy do hotelu na popołudniową drzemkę. Wieczorem znów zapuszczamy się w najbliższą okolicę i zasiadamy w bardzo przyjemnej knajpeczce w bezpośrednim sąsiedztwie Khao San. Tam jedząc orientalne dania i zapijając je zimnym piwem obmyślamy strategię na kolejne dni i obserwujemy monsunową ulewę, która przez godzinę intensywnie zalewa naszą ulicę. W nocy, mimo zmęczenia długo nie możemy zasnąć przez niezwykle głośną muzykę z Khao San. Następnego dnia rankiem, spakowani czekamy na nasz autobus do Kambodży. W końcu nie o 8:30 ale z godzinnym poślizgiem, wraz z kilkunastoma innym turystami zostajemy zapakowani do klimatyzowanego busa i ruszamy na wschód. Po 4 godzinach docieramy w pobliże granicy, gdzie dokonujemy formalności związanych z kupnem wizy (Kambodża nie ma przedstawicielstwa w Polsce). Chyba lekko przepłacając za wizę (30 USD) dostajemy paszporty z powrotem i podjeżdżamy do samej granicy. Tutaj zostajemy oddani pod opiekę Kambodżanina, który wraz z całą grupą przechodzi przez wszystkie etapy procesu przekraczania granicy. Trwa to dobre 2 godziny. W końcu zostajemy zapakowani na kilka tuktuków, czyli taksówek zrobionych z motorków i po jakiś 2 km wysiadamy w kambodżańskim biurze podróży, gdzie czekamy kolejną godzinę na autobus do Siem Reap. Angkor Wat W międzyczasie nagabywani, przez naszego przewodnika, bardziej dla świętego spokoju niż potrzeby (w Kambodży i Laosie wszędzie można płacić zarówno batami jak i dolarami), wymieniamy po bardzo zaniżonym kursie 20 USD na riele. Nareszcie jest nasz autobus, choć gdybyśmy wiedzieli co nas czeka, pewnie tak ochoczo byśmy do niego nie wsiadali. Autobusem już bez klimatyzacji, z małymi, ciasnymi fotelami ruszamy w zaledwie 150 km trasę jaka nam jeszcze została do Siem Reap. Nikt z nas nie przypuszczał, że tak krótki odcinek drogi zajmie nam wieczność, bo aż 8 godzin. Zaraz za granicą skończył się asfalt i wjechaliśmy w gruntową drogę podziurawioną przez deszcze i rozjechaną przez ciężarówki. Zapyleni czerwonym kambodżańskim pyłem, niemiłosiernie wytrzepani na dziurach (jak ten autobus to przejechał bez połamania resorów?) i ściśnięci jak sardynki w puszce, w potwornym upale mkniemy z prędkością nie przekraczającą 20 km/h. Dopiero jakieś 30 km przed Siem Reap pojawia się w końcu asfalt. Co za ulga. Nie dość, że prędkość wzrasta to w końcu zaczyna nas lekko chłodzić pęd powietrza. Piekielnie zmęczeni docieramy już po zmierzchu do celu naszej podróży. Oczywiście autobus podwozi nas pod jedynie słuszny hotel, z którym rzecz jasna ma umowę. Jest nam to jednak obojętne, zwłaszcza, że hotel jest całkiem przyjemny i tani (6 USD za pokój trzyosobowy). Pierwsze co robię to biorę prysznic, który chyba nigdy nie sprawiał mi takiej przyjemności jak wtedy właśnie. Odświeżeni idziemy wreszcie coś przekąsić. Po drodze mijamy szereg bardzo fajnych knajpek i mnóstwo hoteli, w większości pustych, jako że to nie sezon na podróżowanie po tej części świata. Decydujemy się na konsumpcję w lokalnej knajpce, pod gołym niebem. Zamawiam pysznego luk laka czyli wołowinę oczywiście z ryżem, po czym pobieram szybką naukę jedzenia pałeczkami. Do posiłku kupujemy przepyszne Lao Beer, czyli najsłynniejsze azjatyckie piwo, rodem z Laosu. Pyszota. Najedzeni, wracamy tuktukiem do hotelu. Już jutro czeka na nas największa kambodżańska atrakcja światowego formatu - Angkor Wat.
strona 1 | 2 | 3 | 4 | 5 | 6
2001 © dyszkin
design by dyszkin