relacje z wypraw              galeria              o mnie              ciekawostki
informacja o krajach:

Tajlandia
Kambodża
Wietnam
Laos
zobacz trasę przejazdu:

trasa
komplet zdjęć z Indochin:

zdjęcia
wersja do druku:

Indochiny.pdf
pogoda w Hanoi

Hanoi – Zatoka Ha Long – Cat Ba – Sapa – Hanoi


Wyspa na Zatoce Ha Long Mimo że rano byłem jeszcze mocno na wojennej ścieżce ze zdrowiem, decyduję się ruszyć z wyrka. Ten akt desperacji musiał widocznie trafić w końcu do zbuntowanego żołądka bo zaczynam odzyskiwać apetyt i powoli dochodzić do siebie. W międzyczasie, po około 3 godzinach jazdy busikiem dojeżdżamy do portu, gdzie zostajemy zaokrętowani na jeden z wielu czekających stateczków. Są to niezbyt duże, drewniane jednostki, z 5-cioma dwuosobowymi kajutami, 2-oma jednoosobowymi (wszystkie z małą łazienką), przestronną messą i sporym tarasem. Całość tworzy naprawdę niezły klimat. Po zajęciu kajut, dostajemy przepyszny lunch oparty w całości na owocach morza, po czym wyruszamy w rejs. Przed nami wyłaniają się pierwsze wysepki, których jest tutaj ponad 1600. Obszar ten uznany za jeden z cudów przyrody wpisano w 1994 roku na Listę Światowego Dziedzictwa Kulturalnego i Przyrodniczego UNESCO. I nic dziwnego, niezwykle malownicze, wysokie, skaliste wysepki, porośnięte tropikalną roślinnością wyglądają urzekająco. Bez wątpienia jest to jedna z najładniejszych rzeczy jaką widziałem do tej pory. Jaskinia Niespodzianek Klucząc między wysepkami dopływamy do olbrzymiej Jaskini Sung Sot zwanej grotą niespodzianek. Wspaniale prezentuje się kolorowo oświetlona szata naciekowa, z bardzo oryginalnymi w kształtach stalaktytami i stalagmitami. Wyjście z jaskini jest umiejscowione stosunkowo wysoko, dlatego też mamy możliwość napawać się przepięknym widokiem na okoliczne wysepki. Ale to nie koniec atrakcji tego dnia. Dopływamy do małej zatoczki, rzucamy kotwicę i przesiadamy się do kajaków, którymi przez 2 godziny pływamy między maleńkimi wysepkami. Na jedną z nich można nawet wejść, skąd roztacza się wspaniała panorama na zatokę Ha Long. Wieczorem natomiast taplamy się w morzu i skaczemy z dachu naszego statku do wody. Na kolację znów dostajemy owoce morza. Dla mnie hitem są rewelacyjne krewetki, nigdy nie przypuszczałem, że mają tak delikatne mięso... Ukołysani niewielkimi falami zasypiamy po dniu pełnym wrażeń w swoich kajutach. Zatoka Ha Long Rano, po lekkim śniadaniu kontynuujemy rejs po zatoce. Tym razem płyniemy do jedynej zamieszkałej wyspy w okolicy - Cat Ba. Zanim jednak znajdziemy się w jej części turystycznej, to wcześniej cumujemy od strony niezamieszkałej, porośniętej dżunglą. Obszar ten stanowi park narodowy, w którym żyje m.in. wiele gatunków małp. 4 godzinny spacer przez dżunglę wyciska z nas dosłownie siódme poty. Panuje tu wręcz niemożliwa do opisania wilgoć i upał. 1,5 litra wody jaka przypada na każdego z nas ledwo nam starcza. Nie mniej trekking przez gąszcz i góry bardzo nam się podoba. W końcu jesteśmy z powrotem na łodzi. Statek zabiera nas na piaszczystą plażę, gdzie przez 3 godziny relaksujemy się. Pomimo że woda jest gorąca, to daje jednak lekką ulgę i wytchnienie od upału. Na lunch dostajemy znów w głównej mierze owoce morza, a po jedzeniu płyniemy do głównej przystani na Cat Ba. Tam kwaterują nas w jednym z licznych hoteli i dostajemy wolny czas do zagospodarowania we własnym zakresie. Oczywiście spędzamy go na jednym z naszych ulubionych zajęć jakim jest spożywanie zimnego piwa. W Wietnamie można je również dostać pod nazwą bia hoi prosto z beczek. Jest to bardzo lekkie, świeże nie pasteryzowane piwo, dobre i bardzo tanie (3000-5000 dongów). Podczas jednej z takich biesiad zostaję zaproszony na wspólny toast z tubylcami. Stukając się z każdym z nich, wypijam duszkiem piwo co wyraźnie im się podoba, gdyż po chwili fundują mi kolejny kufelek zimnego napoju. Niestety nijak się nie mogę z nimi porozumieć gdyż poza swoim ojczystym językiem nie znają ani słowa w żadnym innym. Igła Nazajutrz 2 września przypada w Wietnamie Dzień Niepodległości. Wprowadza to lekkie zamieszanie, i nieco komplikuje ostatni dzień naszej wycieczki. Nie mniej nasz organizator należycie wywiązuje się ze swoich obowiązków, tak że mimo krótkich przestojów i paru nieprzewidzianych przesiadek wszystko przebiega sprawnie. Po południu jesteśmy z powrotem w Hanoi, trochę się szwędamy po starym mieście, aż w końcu wieczorem trafiamy na dworzec kolejowy, skąd nocnym pociągiem jedziemy na północ Wietnamu, pod granicę chińską do Lao Cai. Tam przesiadamy się do jednego z oczekujących busików i jedziemy do Sapy (30 tys. dongów). Pokonując liczne serpentyny pniemy się cały czas w górę, aż w końcu docieramy do małej, górskiej miejscowości. Zatrzymujemy się w bardzo sympatycznym hotelu (7 USD za pokój), z widokiem na całkiem okazałe góry z najwyższym szczytem Wietnamu Fan Si Pan (3144 mnpm). Z racji położenia jest tutaj chłodniej niż w reszcie kraju (tylko 29oC), niestety ciężko nazwać to miejsce kurortem górskim. Okolicę Sapy zamieszkuje kilka grup etnicznych, które w barwnych strojach (każda grupa ma inny) przechadzają się po mieście i w strasznie natrętny sposób wciskają turystom przeróżne wyroby rękodzielnicze. Upierdliwość by nie rzec bezczelność owych plemion nie ma granic, tak że trzeba mieć do nich anielską wręcz cierpliwość. W drodze na Fan Si Pan Na szczęście lokalny folklor nie był naszym celem dla którego tu przyjechaliśmy. Już na drugi dzień, o godzinie 6 rano, po wcześniejszym zasięgnięciu języka i kupnie mapy, jedziemy na przełęcz, z której rozpoczynamy wędrówkę na szczyt Fan Si Pan. Musimy się spieszyć żeby dwudniową trasę zrobić w jeden dzień. Nocleg w dżungli nie wchodzi w rachubę, gdyż nie mamy namiotu. Załatwiamy formalności z wejściem do parku narodowego (3-dniowa wejściówka 50 tys. dongów) i ruszamy w górę. Niestety już na samym początku, tracimy cenną godzinę błądząc i kręcąc się w kółko. Mimo iż później wszystko idzie nam już sprawnie i szczyt jest w zasięgu ręki, musimy odpuścić, nie zdążymy wrócić przed zmrokiem. Dzień trwa tutaj około 12 godzin, a ciemno robi się już o 18:00. Szkoda bo zabrakło nam właśnie 1-2 godzin do pełni szczęścia. Co ciekawe mimo iż jest to dość popularna trasa nie spotkaliśmy po drodze żywej duszy. Chociaż okolica jest bardzo ładna, to z rzadka rozstępowały się chmury tak, żebyśmy mogli podziwiać piękno górskiego krajobrazu. Zmęczeni, w podłych nastrojach, na resztkach wody wracamy na przełęcz, z której zaczynaliśmy naszą wędrówkę. Tutaj udaje nam się złapać na stopa wielką cysternę, tak że późno wieczorem jesteśmy znów w Sapie. W kolejnym dniu decydujemy się na wynajęcie motorków (5 USD za cały dzień), tankujemy je do pełna i ruszamy zwiedzać okolicę. Na początek jedziemy pod wodospad Cat Cat, następnie podziwiać wspaniałe tarasy z polami ryżowymi i na koniec wodospad srebrny. Powoli nabieramy wprawy w poruszaniu się naszymi Hondami, którymi bardzo fajnie się pomyka, zwłaszcza że można tu jeździć bez kasków. Tego dnia pokonaliśmy na motorkach około 70 km, spalając 1,5 l benzyny. Tarasy Nic dziwnego zatem że to tutaj najpopularniejszy środek transportu; stosunkowo szybki (zwłaszcza w ruchu miejskim) i bardzo ekonomiczny. Wieczorem udajemy się na piwo do maleńkiej knajpki, którą prowadzi przesympatyczny dziadek, namiętnie grający w szachy. Oczywiście daję się skusić na kilka partyjek, niestety bilans naszych zmagań jest mało korzystny dla mnie. Na 6 partii udaje mi się wygrać tylko dwie...
Ostatni dzień w Sapie dłuży nam się niesamowicie. Nasz pociąg do Hanoi odjeżdża dopiero o 21, tak że mamy sporo czasu na kupno jakiś prezentów, internet, itd. W końcu wyjeżdżamy z Sapy, ale jak się okazuje, nie do Lao Cai a nieco dalej położonego miasteczka na trasie pociągu (oczywiście za dodatkową opłatą, w sumie 50 tys. dongów). Całe to zamieszanie spowodowały nocne opady, przez które obsunęły się skały na tory kolejowe, tak że pociąg nie mógł dojechać do końcowej stacji. Na szczęście dalsza część podróży przebiegła już bez niespodzianek i na następny dzień o 5:30 rano znaleźliśmy się w Hanoi. Tam szybko przesiedliśmy się do taksówki, którą pojechaliśmy na lotnisko (10 USD). Pośpiech z naszej strony był jak najbardziej wskazany, gdyż już o 9:00 mieliśmy samolot do Laosu. Po zapłaceniu opłaty wyjazdowej w wysokości 14 USD i załatwieniu wszystkich formalności usadowiliśmy się wygodnie w malutkim ATR-ze i odlecieli do Vientiane.

strona 1 | 2 | 3 | 4 | 5 | 6
2001 © dyszkin
design by dyszkin