relacje z wypraw              galeria              o mnie              ciekawostki
informacja o krajach:

Tajlandia
Kambodża
Wietnam
Laos
zobacz trasę przejazdu:

trasa
komplet zdjęć z Indochin:

zdjęcia
wersja do druku:

Indochiny.pdf
pogoda w Vientiane

Vientiane – Luang Prabang – Nong Khiaw – Luang Prabang – Vang Vieng
– Vientiane – Bangkok – Moskwa – Warszawa – Katowice


Świątynia w Luang Prabang Po godzinnym locie lądujemy w stolicy Laosu Vientiane, który wita nas potężną ulewą. Śmiesznie wygląda stewardesa z wielkim parasolem odprowadzająca nas kolejno do busika. Na małym lotnisku stajemy przed obliczem pogranicznika, który z uśmiechem stempluje nasze paszporty. Po krótkiej naradzie decydujemy się wymienić 100 USD dostając w zamian całą stertę pieniędzy, gdyż pomimo inflacji nie ma w Laosie wysokich nominałow. Każdy z nas dostaje wielki plik banknotów z którym tak na dobrą sprawę nie wie co zrobić. Z lotniska międzynarodowego przenosimy się na lokalne, wypijamy pyszne Lao Beer i odlatujemy do Luang Prabang. Po króciutkim locie jesteśmy w Luang Prabang, przepięknym miasteczku w zakolu Mekongu, otoczonym górami. Dookoła znajduje się przeszło 30 świątyń, a całość uzupełnia stara, francuska zabudowa kolonialna. Nic więc dziwnego, że miasteczko wpisano na Listę Światowego Dziedzictwa Kulturalnego i Przyrodniczego UNESCO, bo jest rzeczywiście unikatem na skalę światową. Zatrzymujemy się w jednym z hotelików nad Mekongiem (6 USD za pokój) i ruszamy na zwiedzanie świątyń. Wejście do większości z nich jest bezpłatne, te większe i bardziej okazałe kosztują 5000 kipów (0,5 USD). Wieczorem udajemy się na targ z rękodzielnictwem, na którym można kupić za bezcen ubrania, lampiony, obrazy, rzeźby i masę innych wspaniałych drobiazgów. Tuż obok są stoiska z domową kuchnią i przepyszną grilowaną kingfish z lemongrass'em. Całość podawana jest na liściu banana a w połączeniu z zimnym piwem Lao smakuje fenomenalnie. Kingfish Rankiem, kolejnego dnia, wynajmujemy jumbo (16 USD) czyli takiego większego tuktuka i udajemy się na wycieczkę po okolicy. Naszym celem są wspaniałe, jakże różniące się, wodospady Tat Sae i Tat Kuang Si. Tat Sae to niezwykle rozległa, przelewająca się szerokim strumieniem przez las, po małych progach kaskada wody. Żeby móc go podziwiać, trzeba najpierw przejechać drogą nr 13 kilkanaście kilometrów, po czym przepłynąć łodzią około 2 km i znaleźć się po drugiej stronie rzeki (2 USD łódź + 8000 kipów zwiedzanie). Natomiast Tat Kuang Si to potężny wodospad, który w porze deszczowej z olbrzymią siłą spada w dół z wielkiego progu skalnego wzbijając w powietrze chmurę wody. Do niego z kolei dotarliśmy w 1,5 godziny, jadąc 30 km gruntową drogą przez dżunglę i pola ryżowe (bilet wstępu 1 USD). Po zwiedzeniu wodospadów wracamy z powrotem do miasta, gdzie tradycyjnie udajemy się wieczorem na piwo i kingfisha. Tak, bez wątpienia Laos jak na razie bardzo przyjemnie nas zaskoczył. Nie ma tutaj nachalnych sprzedawców i naganiaczy, kierowcy nie używają klaksonów, nawet klimat też dużo lepszy, niż w sąsiednich krajach, z nieco mniejszymi upałami i niższą wilgotnością. Takie klimaty tylko w Laosie Na następny dzień zaplanowaliśmy spływ slow boat do Nongkhiaw (11 USD) maleńkiej wioski położonej nad jednym z dopływów Mekongu. Nasza łódź okazała się ekstremalnie wolna - na małych drewnianych ławeczkach w długiej dżonce i przy strasznym hałasie z 16-sto zaworowego silnika Toyoty spędziliśmy 8 godzin. Koszmar. Ale poznaliśmy za to dogłębnie życie w dorzeczu Mekongu. W samym Nongkhiaw oprócz mostu przerzuconego przez rzekę i kilku domów nie ma praktycznie nic. Zatrzymaliśmy się w hotelu składającym się z bambusowych chatek (Bamboo Paradise) po 2 USD za chatkę oczywiście z widokiem na most. Nazajutrz zwiedziliśmy w okolicy całkiem sporą jaskinię, w której tubylcza ludność ukrywała się przed amerykańskimi nalotami (0,5 USD). A naloty były naprawdę konkretne, okolica jest pełna lejów i niewybuchów. Szacuje się, że na sam tylko Laos USA zrzuciło 2 mln ton bomb!!! Całkiem sporą kolekcję przeróżnych rodzajów amunicji grubego kalibru możemy oglądać przed... naszą bambusową chatką, w której nocowaliśmy. W południe wracamy sporym pickupem, pełniącym rolę lokalnego środka transportu do Luang Prabang (28 tys. kipów). Po 5 godzinach jesteśmy na miejscu, a że to pora kolacji udajemy się tradycyjnie na kingfisha. W ostatnim dniu pobytu w Luang Prabang zwiedzamy Pałac Królewski (2 USD), w którym pośród licznych eksponatów z Laosu i ze świata jest kilka drobiazgów z Polski. Następnie płyniemy łódką na drugą stronę Mekongu (4 USD), gdzie zwiedzamy kolejne dwie świątynie i dość pokaźną jaskinię (0,5 USD). Wodospad Tat Sae Wieczorem kupujemy prezenty na targu oraz przejazd do Vang Vieng (8,5 USD). Miniwanem o 9:30 rano opuszczamy przepiękne Luang Prabang i jedziemy na południe Laosu. Droga pełna widoków przebija się przez malownicze góry, osiągając momentami ponad 1400m przełęcze. Po 5,5 godzinach dojeżdżamy do malutkiego miasteczka Vang Vieng położonego u stóp wapiennych skał. Oprócz pensjonatów, knajp i różnych agencji podróżniczych nie ma tutaj nic więcej. No może nie do końca. Okolica słynie bowiem z pięknych jaskiń i spływów wielkimi dętkami, bądź kajakami po górskiej rzece. Niewiele się zastanawiając kupujemy całodzienną wycieczkę obejmującą spływ kajakami, jaskinie, oraz zjazd na linie i skoki do rzeki (8 USD). Wycieczkę mamy dopiero nazajutrz, więc korzystając ze stosunkowo wczesnej pory odwiedzamy okoliczne knajpki. Przeglądając menu ze zdumieniem dostrzegam takie pozycje jak: magic mushroom pizza, opium shake, joint i inne skarby natury. Co ciekawe na ścianie wisi informacja, że używanie narkotyków w Laosie jest nielegalne. Coż co kraj to obyczaj... Targ w Luang Prabang Rankiem, po śniadaniu, zaopatrzeni w kaski, kamizelki ratunkowe i nieprzemakalne torby, zostajemy zapakowani do pickupa, którym jedziemy drogą około 20 km w górę rzeki. Odpowiednio poinstruowani i przeszkoleni sadowimy się w specjalnych górskich kajakach i startujemy. Na początek przepływamy króciutki dystans jaki nas dzieli do jaskini Słonia. To bardzo mała grota ze skałą przypominającą kształtem to sympatyczne zwierzę. Następnie udajemy się do kolejnej jaskini, którą zwiedza się pływając na napompowanych dętkach. Trzymając się liny aby nie porwał nas bardzo silny prąd przepływającej przez jaskinię rzeki wpływamy przez maleńki otwór do środka. Stopniowo przemieszczamy się w głąb jaskini, co jakiś czas przeciskając się przez na wpół zatopione wąskie przesmyki. Wnętrze nie jest oświetlone, korzystamy z własnych czołówek, co dodatkowo podnosi adrenalinę. W pewnym momencie prąd jest tak silny, że z ledwością udaje nam się przepłynąć dalej do kolejnej komnaty. Tu robi się trochę więcej miejsca, tak że da się w końcu stanąć i podziwiać wspaniałą szatę naciekową. Jaskinia jest rewelacyjna, a pomysł na takie udostępnienie jej zwiedzającym niezwykle śmiały i oryginalny. Ale o tym, że Laos jest fantastyczny chyba już pisałem... Widok z Phu Si na Luang Prabang Niesieni przez szmaragdową wodę z żalem wypływamy z tej niezwykłej jaskini. Ani żeśmy się obejrzeli jak zrobiła się pora lunchu, na który zostaliśmy zaproszeni przez organizatorów naszej wycieczki do małej wioski. Najedzeni, pełni nowej energii, wsiadamy do kajaków i zaczynamy już na poważnie spływ rzeką. Rzeka choć ma wartki prąd i kilka małych progów nie jest specjalnie wymagająca, ale i tak trzeba uważać aby nie zaliczyć wywrotki. Po mniej więcej dwóch godzinach dopływamy do miejsca, w którym poprowadzono tyrolkę, czyli zjazd na rozwieszonej linie z wysokiego drzewa. Rzeka w tym miejscu ma kilka metrów głębokości, a wszystko jest tak zaprojektowane, że zjeżdżając na linie wpada się prosto w jej otchłań. Po wynurzeniu silny prąd spycha śmiałka z powrotem do brzegu. Zabawa jest naprawdę przednia, tak że zaliczamy kilka takich karkołomnych zjazdów. Późnym popołudniem wracamy kajakami do Vang Vieng, gdzie jeszcze długi czas imprezujemy w kilku knajpkach. Na drugi dzień opuszczamy rozrywkowe miasteczko i jedziemy VIP Busem do Vientiane (4 USD). Niestety nasz autobus to stary trup, który wlecze się niesamowicie, by w końcu zepsuć się w połowie drogi. Po godzinnej przymusowej przerwie, jakimś cudem udaje się go jednak naprawić tak że wczesnym popołudniem jesteśmy w stolicy Laosu. Zakwaterowawszy się w jednym z hoteli w pobliżu Mekongu (9 USD z AC) ruszamy w miasto, na ekspresowe zwiedzanie. Niestety wszystko co godne zobaczenia jest zamykane już o godzinie 16:00, tak że główne atrakcje jakimi są Wat Si Saket, Patuxai, Pha That Luang oglądamy jedynie z zewnątrz. Wieczorkiem, zgodnie z tradycją udajemy się na przepyszne lane piwo, oczywiście Lao Beer, a później do lokalnej kuchni umiejscowionej na nabrzeżu Mekongu. Łuk triumfalny w Vientiane Bardzo wcześnie rano opuszczamy hotel i tuktukiem jedziemy na przejście graniczne (300 batów). Po opłaceniu podatku wyjazdowego (2500 kipów), wsiadamy do autobusu, który przewozi nas przez Most Przyjaźni do Tajlandii. Tu załatwiamy resztę formalności i busikiem (30 batów) udajemy się na dworzec autobusowy do Nong Khai. Kupujemy bilety do Bangkoku w cenie 323 batów (bilety na taki sam autobus bezpośrednio z Vientiane są prawie dwa razy droższe) i zjadamy śniadanie w dworcowej knajpie. Przed nami 12-sto godzinna podróż stosunkowo wygodnym, klimatyzowanym autobusem, po nowoczesnej tajskiej autostradzie. W nocy jesteśmy w Bangkoku, tym razem wybieramy hotel w jednej z bocznych uliczek od Khao San (350 batów za trójkę). Ostatni dzień naszego wyjazdu poświęcamy na zwiedzanie Bangkoku. Niestety czasu nam wystarcza tylko na wspaniałe Wat Pho (największy posąg leżącego Buddy) i Grand Palace. Po południu udajemy się do wielkiego centrum handlowego zobaczyć co w swej ofercie mają azjatyckie giganty. Mimo, że spędzamy tam sporo czasu to jakoś nie jesteśmy specjalnie zachwyceni, tak że koniec końcem niczego nie kupujemy. Wieczorem spotykamy bardzo sympatyczną parę Warszawiaków, z którymi przy piwku przez kilka godzin miło sobie gawędzimy w jednej z licznych knajpek na Khao San. W końcu zmęczeni wracamy do hotelu, na ostatni już nocleg.
17 września, po miesiącu spędzonym w Indochinach, jedziemy taksówką na lotnisko (300 batów). Tam płacimy opłatę wyjazdową (500 batów), przechodzimy odprawę i w dość egzotycznym towarzystwie wracających z wakacji Rosjan wsiadamy do samolotu Aerofłotu. Po 9-cio godzinnym locie Moskwa wita nas 8-omaoC. W Warszawie jest jeszcze chłodniej i pomyśleć, że jeszcze kilkanaście godzin temu było o 30oC więcej...
strona 1 | 2 | 3 | 4 | 5 | 6
2001 © dyszkin
design by dyszkin